17155386_593580514175721_5233620676448836196_nZdjęcie: Introvert Spring

Ostatnio zdarzyło mi się popełnić pewien tekst, przeznaczony na pewnego bloga, w którym opisałam, jak to jest być czynnym zawodowo (!) tłumaczem, mamą i łączyć to wszystko z pracą w domu. Tekst był niezły ;), możecie go przeczytać tu. Został opublikowany na fanpage’u tegoż bloga, odsłon miał niewiele, podobnie jak sam blog, ale został opatrzony jednym komentarzem, który zainspirował mnie do napisania tego właśnie tekstu.

Pewna pani, blogująca mama, jak sama siebie określiła „również tłumacząca” stwierdziła, że nie wyobraża sobie pracy w domu przed komputerem i „znacznie bardziej woli wyjść do ludzi”. Nie doczekałam się wyjaśnienia, co to znaczy „wyjść do ludzi”, bo choć rozumiem polska mowa ;), to jednak nie ogarniam sensu użycia takiego sformułowania w odniesieniu do określenia charakteru mojej pracy jako freelancera.

Po głębszym zastanowieniu doszłam jednak do wniosku, że nie spotykam się z tym określeniem po raz pierwszy. „Wyszłabyś do ludzi”, „Wyjdź do ludzi, bo zdziczejesz”, „Co to za praca: w domu, przy komputerze? Wyjdź do ludzi i zamień dres na sukienkę”… Na początku swojej samodzielnej pracy słyszałam takie zdania bardzo często. Dzisiaj już się nie zdarzają, bo chyba jestem chodzącym przykładem tego, że freelancer nie jest zamkniętym w klatce egzotycznym zwierzaczkiem, ani przedstawicielem oryginalnej, obcej cywilizacji.

Dlatego postanowiłam poczynić parę wyznań i pokazać Wam, drodzy Czytelnicy, jak może wyglądać, a w wielu przypadka po prostu wygląda, praca freelancera w domu.

Moja szafa pełna jest sukienek, które zakładam nie tylko po to, aby wyjść z domu i spotkać się z przyjaciółkami. Jestem kobietą i lubię ładnie wyglądać. Jestem profesjonalistką, traktuję swoją pracę poważnie i uważam, że należy jej się (a w ten sposób również i mnie samej) szacunek. Nigdy, a pracuję w domu od prawie czterech lat, nie zdarzyło mi się zasiąść do pracy w wytartym, powyciąganym i niechlujnym dresie. Po prostu tego nie robię, tak jak nie witam gości w podziurawionych ze starości spodniach, poplamionej bluzie i z bałaganem w każdym kącie. Pracowałam już w piżamie, ale tylko dlatego, że wstałam wcześnie rano w sobotę i nie chciałam budzić rodziny, a do skończenia był mały projekt. OK, zdarzyło mi się to częściej, niż raz… Codziennie robię sobie pełny lub mniej pełny makijaż. Bo listonosz wie, że pracuję w domu i przynosi pocztę na górę 😉 A poza tym trzeba czasami wyjść z psem i przewietrzyć swoje kości, a nawet na prowincji brak makijażu może wywołać szok środowiskowy i spekulacje na temat stanu zdrowia…

Mam wielu przyjaciół i znajomych, którzy pracują w podobny sposób. Wszyscy są inteligentnymi, zabawnymi i przyjacielskimi ludźmi. Nie zauważyłam w nich oznak wyalienowania, przesadnej introwersji, antropofobii, agorafobii i innych fobii, które powstrzymywałyby ich przed „wyjściem do ludzi”. Przeciwnie. Dzięki temu, że pracujemy w domu, możemy pracować wtedy, kiedy chcemy i na ile pozwala nam na to deadline, który często sami wyznaczamy wspólnie z naszymi klientami. Czasem pracujemy w weekend, ale za to robimy sobie weekend w środku tygodnia. I, na przykład, jedziemy na wyjątkowe spotkanie szkoleniowe, networkingowe czy na wybitną konferencję. Możemy spotkać się z nowym klientem wtedy, kiedy on pracuje, a nie wtedy, kiedy każe nam szef lub inne okoliczności. Spotykamy się ze sobą, uczestniczymy w branżowych szkoleniach i ciekawych wydarzeniach. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że robimy to częściej, niż inne grupy zawodowe. No taka praca, po prostu J

Nie każdy może pracować w domu i jest to zrozumiałe. Nie każdy się do tego nadaje, tak jak nie każdy nadaje się do wypełniania poleceń szefa i przesiadywania w biurze od 8.00 do 16.00. Wiem, o czym mówię, bo przepracowałam w biurze 12 lat i za żadne skarby świata nie zamieniłabym obecnego charakteru pracy na uwiązanie do biura.

Lubię swoją pracę, lubię siebie i fakt, że nie chodzę do pracy, ale pracuję. Lubię to, że w mojej pracy wszystko zależy ode mnie: termin wykonania tłumaczenia, podjęcie się nowych projektów, nawiązanie nowych kontaktów biznesowych. Nie zauważyłam u siebie, ani u moich znajomych freelancerów oznak zdziwaczenia. Jesteśmy ludźmi, którzy nie muszą „wychodzić do ludzi” po to, żeby lepiej się poczuć, bo inaczej zwariują i będą gadać do siebie albo do (CATa) kota.

2 myśli na temat “Freelancer to nie UFO.

  1. Ach, mam tak samo. Co prawda nie jestem tłumaczem na swoim, tylko dziennikarką na zleceniach, ale niemal od zawsze pracuję z domu. W moich godzinach. W zeszłym roku musiałam spędzać jeden dzień w tygodniu redakcji i nie mogłam się trochę ogarnąć – wszystko mi przeszkadzało,a wydajność spadała o połowę 🙂
    I tak myślę, że freelancerzy mają fajniej 😛
    Pozdrawiam!

Dodaj komentarz